środa, 10 listopada 2010

bzorro empikowe part II, nieostatnie bankowo

oto kilka historyjek wprost z krainy przeklętej sprzedaży, lub jak mawia Serosław: ze świątyni handlu detalicznego!
jako, że jutro ustawowo wszystko jest zamknięte, ludzie postanowili zrobić zapasy do schronu na owy, zapowiedziany przecież, koniec świata. Stąd szaleńcze tłumy objawiły się naszym oczom praktycznie od rana. No i miałam dziś 9 przemiłych godzin i jeszcze do tego tylko 5,3h snu, co dla mnie jest za mało na taką pracę. I tak oto, parę krótkich epizodów.

- dzień dobry, może w czymś pomóc?
- szukam rockmanna - odpowiedziała miła klientka, w wieku ok. 40 lat. Bez problemu zaprowadziłam ją do dostawki, na której znajdowało się jakieś 100 szt owej książki, po czym pani mówi:
-uuu, szkoda, że taka droga, no ale dobrze, biorę ją
-a dać pani siateczkę? - spytałam automatycznie, klientka popatrzyła na mnie nieco dziwnie, po czym się poprawiłam - znaczy się, pomóc w czymś jeszcze???!!

Klienci przy regale z książkami z działu hobby. Przeglądali jakiś album, nawet nie pamiętam jaki, ani nie pamiętam czego tyczyła się moja pomoc. Oddając książkę, po udzieleniu właściwej odpowiedzi powiedziałam: "można wziąć kartę"....i znów automat kasowy. mózg mi chyba obumiera.


Dokładałam jakieś płyty na regał i zrobiłam automatycznie krok do tyłu. Kątem oka zobaczyłam długie włosy i makijaż: przepraszam panią! pana? yyy przepraszam pana!
i zwiałam.

Mój kierownik rozmawia z Serosławem (moim szefem sekcji): Karolina dziś rano bardzo ciężko pracowała. na co ja wcięłam się w rozmowę: "nieprawda! wcale nie!". Ich miny doprawdy były bezcenne. A prawda jest taka, że miałam wrażenie, że wszystko robię w spowolnionym tempie i wszyscy to widzą i myślałam, że kierownik se żartuje...

Rozmawiam w info z kierownikiem, tuż po powrocie z saturna, gdzie dotowarowałam nasz sklep (no comment!). jako, że się przebrałam, zmieniłam też obuwie na nieco inne, w którym dawno nie chodziłam i przyniosłam po upraniu mokre i zawinęłam w reklamówce i się mu lekko zaśmierdło. No i było czuć. I rozmawiam, rozmawiam i w pewnym momencie: Boże, jak mi buty śmierdzą!. na co kierownik: no tak czułem, ale nie wiedziałem, czy to Ty, czy ktoś inny!

potem spotkanie z Sylwią pod psychologią:
- ale mi buty śmierdzą
- a ja myślałam, że to wykładzina!
no i poszłam definitywnie je przebrać na kozaki...


life is funny. zwłaszcza w takim miejscu. grunt, to widzieć plusy :)

poniedziałek, 8 listopada 2010

bzorro i praca

mamy w pracy pewne stanowisko, które zwie się dyrygentem. każdy z nas obejmuje je codziennie, bądź w wyznaczonych dniach. z czerwoną smyczą na szyi, chodzimy po salonie i zagadujemy ludzi, czy w czymś pomóc. musimy to robić, bo za to jesteśmy oceniani. Nic innego nam wtedy robić nie wolno. i tak oto dziś:
- dzień dobry, może w czymś pomóc?
- pomóc? niee, mi już nie można pomóc

los człowieka, tylko on może nas tak dobić

środa, 21 lipca 2010

wsi spokojna, wsi wesoła - czyli jak Bzorro przyciąga kataklizmy

Ahoj tam na morzach i oceanach! czy Wasze łódki cumują głęboko i mocno? bo oto zbliża się kolejny sztorm, gdyż Bzorro dzielnie kroczy przez życie i nawet wychodzi z domu! a wtedy to już słychać przewracające się drzewa i takie tam (dobra, sama nie wiem, co ma drzewo do morza i wody, ale nieważne).
Ja jak to ja - bez perypetii się nie obędzie. Dlatego też jakieś niecałe dwa tygodnie temu wybrałam się do domu. Aura znów nie sprzyjała i miałam olbrzymią ochotę stchórzyć i najlepiej zamieszkać w jakimś hipermarkecie na dziale mrożonek (ciekawe, czy by zauważyli, jakbym zaczęła udawać jakąś rybę, może flądrę? inne propozycje chętnie przyjmę, gdyż leci druga fala upałów, a kreatywnym trzeba być!). Nie sprzyjały też inne rzeczy, typu: pks, pkp i inne środki lokomocji. Z chęcią bym się przetransportowała tak po prostu, ale jak się nie da, to się nie da. Wobec tego pozostał mi pks, na który musiałam wybiec wcześniej z pracy (wielkie podziękowania dla wspaniałych kierowników multi i muzy/filmu, którzy i tak pewnie nawet ich nie zobaczą, ha!). Zapłaciłam astronomiczną cenę 27 zł za bilet i wsiadłam do autobusu z prawie klimatyzacją. Prawie oznacza, że nie spłynęłam i przeżyłam ten niemal 3godzinny kurs. Jednakże i tak miałam wrażenie, że kleję się do wszystkiego, do siedzenia, do oparcia, do zasłon w oknach, nawet sama do siebie bym się przykleiła, gdyby się dało. Ale pal sześć. Jakimś cudem dotarłam, z pęcherzem przyklejonym już chyba do przepony. Mieli po mnie wyjechać rodzice, ale tradycyjnie się spóźnili, gdyż była kolejka na CPNie. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że po tym jak wsiadłam do samochodu, to ów sprzęt uparł się, że mnie nie zawiezie! no nie odpali i już. Po prostu się zepsuł! Było coś przed 19 i silnik krztusił się, dusił i zdychał wielokrotnie. Zaczęliśmy główkować, kto może po nas przyjechać i sholować auto? Siostra gdzieś nad wodą z kuzynką, brat na imprezie od soboty, cała reszta ludzi, którzy mogliby, ale niekoniecznie, raczej robili coś ciekawszego niż siedzenie przy telefonie w niedzielne popołudnie. Dobijała juz 19.20, czyli pora na autobus do domu. I właśnie wtedy oddzwoniła ciotka, i umówili się, że przyjedzie po nich (auto i rodziców) mój chrzestny. Ja odjechałam w siną dal znów pksem z pęcherzem gdzieś w okolicach oczu. Uwolnienie go było doprawdy cudem i czynnością długotrwałą. Ale to inna bajka, mniej ciekawa ;) Po godzinie dotarli z cieniaczkiem i kuzynem gratis, którego nie widziałam od dawna - nawet ma prawo jazdy już! pełnoletni jest! jak to możliwe?! Ale wracając do sielskiej opowieści:

Czas w Jadachach mijał trybem względnie spokojnym i mdłym chwilami. Pielęgnowałam przyjaźnie i więzy rodzinne, w związku z czym, dnia drugiego wybrałam się z siostrą do naszej cioteczki i jej córek i dzieci tychże córek. Jako, że mieszkają one w dziurze bardzo niedostępnej, czekała nas wyprawa iście hobbicka. Ówspółcześniona, ale dosyć tolkienowska. Wyruszyłyśmy autostopem, co szło dosyć szybko i zgrabnie. Zatrzymał się nam względnie błyskotliwy samochód z kierowcą, który wolał opływać w sosie potliwym, niż włączyć klimatyzację, którą zdecydowanie posiadał. Ale dobrze, to jego wybór ;) Wysadził nas w pół drogi, gdyż musiałyśmy odbić w inną ulicę. Wysiadając trzasnęłam jak to zawsze ja drzwiami i wtem usłyszałam dziwny wrzask. Odwracam się, a tu palec mojej siostry został przytrzaśnięty przez te właśnie drzwi. Rzuciłam się ją ratować. No bo litości, jak można zamykać przednie drzwi w sposób taki, że tylnie jej przycinają palec?!?!?! bez wątpienia ona też powinna zacząć opisywać swoje perypetie, z pewnością pobiłaby mnie na niewiemco. Godzinę później dowiemy się, że Aga zostawiła garnek na ogniu i omal nie spaliła domu. Ale wcześniej wędrowałyśmy dzielnie w upale do cioteczki i jechałyśmy jeszcze dwoma autami. Przypominam, były upały blisko 40stopniowe. Asfalt topił się nam pod stopami, siostrze puchła ręka, a ja grzęzłam w wyrzutach sumienia. Sama wizyta była niezwykle sympatyczna i pozytywna. Siostra topiła palec jak Titanica, w kubku z zimną wodą, zdążyła nawet dzieci pobawić. I obyło się bez ofiar śmiertelnych, co jest wykwintnym sukcesem.
Następnego dnia przyszło mi wracać w piękne krakowskie strony, gdyż zatęsknił za mną i moimi płucami smog. No i praca, wiadomo. Moja limuzyna wyruszała o 8.40 z dworca PKS w Tarnobrzegu. Magiczne 10km z Jadachów stanowiły dla mnie niewiadomą, gdyż cieniaczek nadal kwilił i odpalić nie chciał. Starszy brat wyraził swoją troskę stwierdzeniem, że zawiezie mnie przed pracą o 7 i będę sobie czekać. Na marudzenie, że z tyloma tobołami się nawet wysikać nie pójdę stwierdził: to zawiozę Ciebie i Agnieszkę. Trwał w tym uparcie - bo skoro siostra potrafi spalić garnek, to auto też jej ulegnie. Fajnie, co nie? Dobra, skapitulowałam po jakichś godzinach marudzenia i pogodziłam się z tym, że ruszę okazją. Tak też się stało. Siostra pomogła mi nieć torby do miejsca, gdzie się łapie potocznego autostopa. Szybko coś mi się zatrzymało i ucieszona, że zdążę wsiadłam do auta.
Nie, to nie był zboczeniec.
Bardzo sympatycznie nam się rozmawiało do momentu, kiedy na 2 km przed miastem okazało się, że jest oberwanie chmury. A ja nie mam parasola. Musiałam mieć naprawdę przerażoną minę, gdyż facet zaczął ze mnie żartować, że będę miss mokrego podkoszulka. Z premedytacją wysadził mnie na skrzyżowaniu tuż obok Dworca PKS. Raptem 150 m. 150 metrów ulewnego deszczu, do tego czerwone światło na przejściu. Zrezygnowana człapałam już w tym deszczu i miałam ochotę wrócić się do domu i wziąć urlop na żądanie. Ale nie! to nie byłoby w stylu pracoholika Bzorra. Wobec czego wpadłam do pekaesowego kibelka, gdzie dla odmiany rządził dziadek klozetowy (nie obyło się bez żartów) i tam w trybie natychmiastowym przebrałam się i rozczesałam włosy (woda z nich kapała jak po wyjściu spod prysznica). Żarty leciały nadal. Niezłomnie wpakowałam mokre rzeczy do reklamówki, wrzuciłam do torby i poszłam oczekiwać na limuzynę. Niestety, szału nie było. Rozklekotany autobusik miał dziwny wentylator zamiast klimy. Owy wentylator napędzał pewien silniczek, który wytwarzał ciepło w pobliżu jego obecności. Oczywiście ja usiadłam przy tym silniczku... i w ten sposób całą drogę czułam magiczne ciepło. Jako, że autobus miał zepsute bagażniki, nie tylko ja to czułam. Jedzonko od mamity śpiące sobie spokojnie w torbie również. Nie pamiętam kiedy ostatnio się tyle w myślach ozłościłam. No cała ja. Jedyne co mnie zdziwiło, to fakt, że gdy wysiadłam na RDA w Krakowie, to miałam nadal mokre majtki - nie, nie zsikałam się. Deszcz mnie tak zlał w TBG, że wsiadłam jeszcze niezupełnie sucha. Za drogą nie wyschłam, gdyż było tak gorąco, że zaczęłam się topić. Tak mniemam.
Nienawidzę PKSów. Nienawidzę upałów. Nienawidzę ludzkich zapachów w lipcu. Brr, kończę te przykre tematy. Przejdźmy do czegoś przyjemniejszego - 13.08 jadę do domu na 2 tygodnie urlopu. Dodam, że piątek wypada 13ego... czekajcie na wpis. Coś czuję, że będzie ciekawie.
Z tego miejsca Luna mówi: miaaaaauuuuuuuu i skacze przed monitorem. Może ktoś chce kota?

czwartek, 15 lipca 2010

Bzorro i Pitur kontra kret, czyli jak popełnić błąd w bezbłędnych sytuacjach.

W życiu każdego człowieka zdarzają się chwile pełne emocji, mrożące krew w żyłach i otwierające nasze usta na szerokość (zależną od szczęki) kilku cm, czy też mm. Opad kopary, przyjmijmy takową kolokwialną nazwę, przytrafia się częściej, niż możemy sobie to wyobrazić. Pająk nad łóżkiem, śmietnik pod oknem, zdechły szczur pływający w toalecie (ja nie wiem, ale komuś na pewno się zdarzyło), gąsienice w zupce chińskiej, czy też wreszcie utrapienie biednych - zatkany odpływ w wannie. Żarówka nad głową i dzwoneczek podpowiada wtedy: "czas na kreeeta!". Kret, zwierzę gospodarcze, proste w obsłudze. Tak się przynajmniej wydaje. Gorzej, kiedy biorą się za wykonanie tej czynności osoby nieco nadpobudliwe i lubiące przesadzać. Tak, oto my. Ja i moja współlokatorka. Chaos i patos zmieszany z salwami śmiechu. Nasze domostwo obfituje w wiele drobnych wad i awarii. Od jakiegoś czasu woda irytująco wolno spływała w wannie, więc chcąc zażegnać ów problem postanowiłyśmy kupić nowe zwierzątko. Kreta! Na początek przybrał formę oswajania z nowym środowiskiem - po powrocie z Zakopca (naszym, nie kreta przecie) nadal zajmował swoje wcześniejsze miejsce, a żaden z lokatorów (a na placu boju pozostał jeden) nie zainteresował się nowym domownikiem. No to dobra, skoro tak, to my się za to weźmiemy! Pitur od razu wstawiła pranie, po czym złapała za kreta, nasypała go trochę w odpływ, po czym zakręciwszy stwierdziła, że co tam - doda jeszcze trochę. Jak pomyślała, tak też zrobiła. Wlała czajnik wrzątku i sprawę pozostała w toku. W międzyczasie obejrzałyśmy zdjęcia, ganiałyśmy obcego nam kota po NASZYM mieszkaniu, który jeszcze na nas fukał (ach ta Luna, jej faceci chyba za nami nie przepadają) i poskładałyśmy pranie. Rutyna, codzienność i takie tam. Nie spodziewałyśmy się, że tok nie będzie tokiem powszednim, wręcz przeciwnie. Kiedy wkroczyłam do łazienki z dywanikami, coś postanowiło ową rutynę złamać...spojrzałam mimowolnie do wanny, a tam...woda. Pomyślałam sobie, no okey. Woda. Trybiki w mojej głowie nie działały zbyt sprawnie, coś dzwoniło, ale jeszcze nie wiedziałam, jaki to kościół. Po chwili nagle mnie olśniło: do jasnej anielki, woda nie spływa! Pełna paniki wpadłam do kuchni i tonem śmiertelnej powagi (ponoć ze swoją idiotyczną miną) powiedziałam: Sylwia, woda stoi w wannie. Pitur wpadła dzielnie do łazienki, złapała za prysznic i zaczęła spłukiwać wannę. Jak można było się spodziewać, wiele się nie zmieniło! ach tak, przybyło wody, bo przecież odpływ, heloł!!! zatkany jakąś dziwną białą konsystencją. W szufladzie z tzw pierdołami znalazłam pałeczki do chińskiego żarcia i nim postanowiłam udrożnić przepływ. Nie spodziewałam się jednak, że to coś będzie twarde jak kamień! Aaaaa!!!! co teraz, gad demmet!
- Co teraz? co zrobimy?! - spytała pełnym przejęcia głosem Pitur
-Wygoogluj to..-odpowiedziałam, gdyż była to jedyna czynna o tej porze, w sobotę, krynica wiedzy. Ja zajęłam się wylewaniem wody z wanny. Jak ta idiotka wylewałam wodę szklanką, ponieważ bałam się, że żrący kret sobie w niej pływa i mi palce poodgryza, więc zajęło mi to trochę. Na szczęście tak się skupiłam na tym, że nie wpadłam w panikę i nie do końca przyjęłam do wiadomości to, co mi podpowiedział Pitur! że można to rozpuścić jedynie kwasem solnym...dobra, a mamy taki?! Pitur na to: "zrobi się!". Po kolejnych kilku szklankach wody wpadła i powiedziała: "...ale to może wybuchnąć". No ładnie, wysadzimy łazienkę i przy okazji siebie. Czemu nam się to zdarza!? Dopadłam kompa i znalazłam forum, które wyklinam do dziś: jedynym wyjściem jest mechaniczne usunięcie rury na odcinku zastygłego kreta. Przyczyna: za duża ilość kreta. Zwierzę przeklęte! nigdy więcej w naszych murach! W rozpaczy zadzwoniłam do hydraulika, pierwszego, który objawił się w sobotnim wybawieniu. Odebrała pani przyjmująca zgłoszenia. Po odgłosie oddającym zdziwienie i zmartwienie zarazem, powiedziała, że przychodzi jej parę pomysłów do głowy, ale niektóre mogą być dla nas niebezpieczne...kazała wlewać nadal wrzątek i czekać. No to dobra, wizja wymiany rur zagoniła nas do czajnika. Jako, że po zetknięciu z wrzątkiem kamień miał pryskać w oczy, nakazałam Piturze, bo ona się zaofiarowała i poświęciła, wziąć sobie przykrywkę szklaną i zasłonić oczy. Z tym orężem, niczym z tarczą wkroczyła do łazienki. Poszło chyba z 6 czajników wrzątku. Ale sukces! udało się! Bez wątpienia mamy teraz najlepiej udrożnione rury, tylko jakim kosztem. Tyle nerwów, co Wisły! No i czemu zawsze my, tyle ludzi jest na świecie, a takie sytuacje muszą zdarzać się nam!? mi?! Bunt maszyn, proszę państwa. Rozkładam łopatki i czekam na kolejną abstrakcję bzorra. Do przeczytania, z pewnością - wkrótce.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Bzorro Praskie

Wiecie co...byłam w Pradze. I co ciekawsze - nic się nie stało! przeżyłam, cało, zdrowo, bez większych siniaków, nie zgubiłam się ni razu (za to chłopaki nadrobili na autostradzie, jak im się pomyliły zjazdy i wyjazd z ronda), nie dostałam żadnym knedlem po głowie, nie okradli mnie, bawiłam się świetnie. Darowałam sobie jednak zapoznawanie czeskiego, bo gdy drugiego dnia zamówiłam z Macu lodową kawę, to dostałam dwie late...jupi, nie ma to jak czeski szpan ;)
W każdym bądź razie będę pisać do Boga petycję, aby zamienił mnie w jakiś pomnik na Hradczanach i żebym już na zawsze mogła patrzeć na ten piękny widok, jaki się stamtąd roztacza:) tak, jestem in love. Obuch w łeb, bakcyl złapany. Chcę tam kiedy wrócić i podróżować, podróżować i jeszcze raz - podróżować.

piątek, 18 czerwca 2010

Bzorro weselne

Śluby, wesela, chlańsko i kiecki. Tak najkrócej można podsumować to, co się działo na minionym łikendzie. Oj przepraszam, zachowam poprawność: "weekendzie". Jedna z moich starych kop (w domyśle - znajomych) z pewnej dawnej paczki postanowiła sobie: "a chuj, zmienię sobie stan cywilny, co mi tam!" i jak pomyślała tak zaczęła wcielać w życie plan. Było to jakieś półtora roku temu i zwieńczenie jej działań nastąpiło 12.06. Ja, jako nieutrudzona w piciu i grillowaniu z nimi (tj., Dominika, jej przyszły obecny mąż Wojtek i nasz zaprzyjaźniony alkoholik Mrówka) zostałam określona w mailu od Domiczki, jako osoba, bez której ślubu by w ogóle nie było, więc jakże mogłam się w ogóle nie stawić na owym wydarzeniu? 35-cio stopniowe upały, maruderstwo i lenistwo nie mogło mi pozwolić na to, aby opuściła mnie taka impreza (choć Bóg mi świadkiem, że było blisko). Czwartkowy wieczór pełen był przekleństw i biegania - od szafki do szafki i tylko: co ja mam kurna wziąć ze sobą? co ja na siebie włożę? aaaaaaAAAAAA! Koniec końców kładłam się spać z torbą w pokoju, do której wrzuciłam buty w reklamówce i chyba tylko to. I dzięki Bogu..! Piątek poranny to nie jest najlepsze, co może spotkać Bzorra. Oj nie. Na 13 do pracy, bałagan, kolejka do łazienki i takie tam. Dobra, ogarniam się, biorę torbę - myślę, spakuję się, a co tam. Wrzucam więc coś do torby po czym patrzę - gad demmet! w mojej torbie coś jest! płynnego! i bynajmniej nie pachnącego...moje podejrzenia od razu padają na złośliwego kota, który ma zaszczyt (my nieco mniejszy) mieszkać z nami. Luna pierzchła niczym siwy dym na balkon, gdyż gonił ją grzmot, ponoć to był mój głos, ale mniejsza z tym. W każdym razie, w moim bagażu prawie pustym zastałam mocz (nie pytać po czym to odkryłam). Wściekłość jaka mi towarzyszyła mogłaby być porównywalna do Kateriny, która zaatakowała Nowy Orlean kilka lat temu. Do tej pory nie wiem jakim cudem udalo mi się: uprać torbę, sprawić, żeby wyschła, spakować się, wybrać sobie 7 par kolczyków za 1,50 zł od koleżanki, która z nimi do nas przyszła i jeszcze zdążyć do pracy na 13 i zrobić sobie drugie śniadanie do pracy! Dopełnieniem dnia byli ludzie, z którymi wracałam na podkarpacie. Ich punktualność jest godna podziwu. Z 20 zrobiła się nagle 21.30... Sobota zapowiadała się strasznie. Wesele, upał, czerwona kieca...(tak! nie mogłam iść w swojej czarnej, bo miała pewien minus - była CZARNA, a na zewnątrz tylko jakiś trzydziestopięcio stopniowy upał). Dlatego siła wyższa (w tym przypadku atmosfera + mama i siostra), zmusiły mnie delikatnie do wystąpienia w sukience o barwie niemal krwistej. Czułam się w niej okropnie, nie mówiąc o moich wałeczkach tłuszczu widocznych gołym okiem dla ślepego bez okularów. No ale cóż. Makijaż mi spłynął zanim wyszłam na dobre z domu, ale czym jest puder na pyszczku wie ten, kto go używa ;) Na ślub pojechałam z siostrą i jej partnerem, z którym potem urwała się na inne wesele. Gdy podjechaliśmy pod kościół już wiedziałam, że wszyscy dawno zajęli miejsca w ławkach i chyba jesteśmy spóźnieni. Dlatego po cichu otwarłam i drzwi i na palcach zaczęłam iść po dywaniku gdzieś na tył, na co moja siostra wypruła do przodu i mówi: chodźmy dalej! I usiedliśmy w czwartej ławce, przed nami nikt...ksiądz jedynie bacznie zezował w naszym kierunku, zupełnie jakby mnie dawno nie widział w kościele..no fakt, tak jakby trochę już tam nie mieszkam (w domu, nie w kościele), więc pewnie chodziło mu o to, ale w myślach już pewnie jechał po mnie jako po jawnogrzesznicy. Mniejsza z tym, wisienka na torcie miała dopiero nastąpić, a do jej premiery los odmierzał już czas - o czym ja jeszcze nie wiedziałam. Wesele przebiegało rutynowo, dlatego też, pominę niektóre jego aspekty takie jak pierwszy taniec, tort, picie, jedzenie, etc - standard. Godzina zero wybiła jakoś ok 21, kiedy to postanowiłam się przebrać w swoją wspomnianą wcześniej czarną kiecę. Porwałam ze sobą kobity, co by sobie poprawiły urodę. I tak oto narzuciłam sobie sukienkę i chciałam zapiąć zamek (umiejscowiony z boku) i tak go ciągnę do góry i nagle ni w tą, ni w tamtą - zaciął się. Szarpnęłam więc nieco mocniej i nagle pod zamkiem zaczął się rozpinać. Spanikowana zawołałam Bajdę, moją wybawicielkę od lat. Ta wkroczyła do akcji i zaczęła kombinować. Pewnie by uratowała sytuację, ale, że jest superbohaterką musiała pędzić do panny młodej - zarazem swej siostry - gdyż ta ją zawołała nie patrząc na nic. Znów zostałam sama, zaczęłam więc kombinować i wykombinowałam tyle, że urwałam suwak...oblewały mnie jakieś milionowe poty, gdy wtem zjawiła się Dżolka i znów próbowała coś zrobić. Oczywiście nic. Następnie Piotruś, mąż Bajdy też wiele nie nadziałał. Wróciła Bajda i wszyscy staliśmy w tym wąskim kiblu, wszyscy umiejscowieni pod moją lewą pachą, zajmujący się zamkiem. Mówiłam już, że był upał, prawda? Makijaż mi chyba spłynął do stóp. W pewnym momencie padły słowa, które sama wypowiedziałam w myślach już dawno - nie ruszy. Zaczęłam wołać o nożyczki, żeby tylko to rozciąć, bo zamek zaciął się w tak niefortunnym miejscu, że nie mogłam zdjąć sukienki ani dołem ani górą. Wtem Piotruś złapał za dwie strony zamku, spytał:mogę? ja z poważną miną kiwnęłam głową, że tak. I stało się. "Traaachhhhh". I zamek poszedł, a ja musiałam wskoczyć powrotnie w czerwoną sukienkę... A tak lubiłam tę czarną, gad demmet! i co teraz? dupa, czyli nic. Wesele ciągnęło się sympatycznie, przyzwoicie i pozytywnie. Nawet miałam jednego "zalecacza", ale był to teść koleżanki, więc error. Jedno wiem, mam dość wesel na najbliższy rok i Bogu dzięki, że następne dopiero w kwietniu i wrześniu 2011. Do tej pory uzbieram sił :) I aż strach myśleć, jakie wtedy będę miała przygody...

czwartek, 17 czerwca 2010

urodzona w za dużych kapciach

Oto ja! Bzorro walczące dzielnie z codziennością, kontenerami i kantami mebli, które wprost łaszą się do moich części ciała i zostawiają radosne gromadki siniaków. Od dziś będę prowadzić ten jakże specyficzny codziennik mieszczący moje wpadki, wtopy, urazy, siniaki, wypadki i przypadki. Będzie wesoło, będzie nostalgicznie, będzie nudno. Ale jedno jest pewne - będzie Bzorrrrooooo, yeah!