czwartek, 15 lipca 2010

Bzorro i Pitur kontra kret, czyli jak popełnić błąd w bezbłędnych sytuacjach.

W życiu każdego człowieka zdarzają się chwile pełne emocji, mrożące krew w żyłach i otwierające nasze usta na szerokość (zależną od szczęki) kilku cm, czy też mm. Opad kopary, przyjmijmy takową kolokwialną nazwę, przytrafia się częściej, niż możemy sobie to wyobrazić. Pająk nad łóżkiem, śmietnik pod oknem, zdechły szczur pływający w toalecie (ja nie wiem, ale komuś na pewno się zdarzyło), gąsienice w zupce chińskiej, czy też wreszcie utrapienie biednych - zatkany odpływ w wannie. Żarówka nad głową i dzwoneczek podpowiada wtedy: "czas na kreeeta!". Kret, zwierzę gospodarcze, proste w obsłudze. Tak się przynajmniej wydaje. Gorzej, kiedy biorą się za wykonanie tej czynności osoby nieco nadpobudliwe i lubiące przesadzać. Tak, oto my. Ja i moja współlokatorka. Chaos i patos zmieszany z salwami śmiechu. Nasze domostwo obfituje w wiele drobnych wad i awarii. Od jakiegoś czasu woda irytująco wolno spływała w wannie, więc chcąc zażegnać ów problem postanowiłyśmy kupić nowe zwierzątko. Kreta! Na początek przybrał formę oswajania z nowym środowiskiem - po powrocie z Zakopca (naszym, nie kreta przecie) nadal zajmował swoje wcześniejsze miejsce, a żaden z lokatorów (a na placu boju pozostał jeden) nie zainteresował się nowym domownikiem. No to dobra, skoro tak, to my się za to weźmiemy! Pitur od razu wstawiła pranie, po czym złapała za kreta, nasypała go trochę w odpływ, po czym zakręciwszy stwierdziła, że co tam - doda jeszcze trochę. Jak pomyślała, tak też zrobiła. Wlała czajnik wrzątku i sprawę pozostała w toku. W międzyczasie obejrzałyśmy zdjęcia, ganiałyśmy obcego nam kota po NASZYM mieszkaniu, który jeszcze na nas fukał (ach ta Luna, jej faceci chyba za nami nie przepadają) i poskładałyśmy pranie. Rutyna, codzienność i takie tam. Nie spodziewałyśmy się, że tok nie będzie tokiem powszednim, wręcz przeciwnie. Kiedy wkroczyłam do łazienki z dywanikami, coś postanowiło ową rutynę złamać...spojrzałam mimowolnie do wanny, a tam...woda. Pomyślałam sobie, no okey. Woda. Trybiki w mojej głowie nie działały zbyt sprawnie, coś dzwoniło, ale jeszcze nie wiedziałam, jaki to kościół. Po chwili nagle mnie olśniło: do jasnej anielki, woda nie spływa! Pełna paniki wpadłam do kuchni i tonem śmiertelnej powagi (ponoć ze swoją idiotyczną miną) powiedziałam: Sylwia, woda stoi w wannie. Pitur wpadła dzielnie do łazienki, złapała za prysznic i zaczęła spłukiwać wannę. Jak można było się spodziewać, wiele się nie zmieniło! ach tak, przybyło wody, bo przecież odpływ, heloł!!! zatkany jakąś dziwną białą konsystencją. W szufladzie z tzw pierdołami znalazłam pałeczki do chińskiego żarcia i nim postanowiłam udrożnić przepływ. Nie spodziewałam się jednak, że to coś będzie twarde jak kamień! Aaaaa!!!! co teraz, gad demmet!
- Co teraz? co zrobimy?! - spytała pełnym przejęcia głosem Pitur
-Wygoogluj to..-odpowiedziałam, gdyż była to jedyna czynna o tej porze, w sobotę, krynica wiedzy. Ja zajęłam się wylewaniem wody z wanny. Jak ta idiotka wylewałam wodę szklanką, ponieważ bałam się, że żrący kret sobie w niej pływa i mi palce poodgryza, więc zajęło mi to trochę. Na szczęście tak się skupiłam na tym, że nie wpadłam w panikę i nie do końca przyjęłam do wiadomości to, co mi podpowiedział Pitur! że można to rozpuścić jedynie kwasem solnym...dobra, a mamy taki?! Pitur na to: "zrobi się!". Po kolejnych kilku szklankach wody wpadła i powiedziała: "...ale to może wybuchnąć". No ładnie, wysadzimy łazienkę i przy okazji siebie. Czemu nam się to zdarza!? Dopadłam kompa i znalazłam forum, które wyklinam do dziś: jedynym wyjściem jest mechaniczne usunięcie rury na odcinku zastygłego kreta. Przyczyna: za duża ilość kreta. Zwierzę przeklęte! nigdy więcej w naszych murach! W rozpaczy zadzwoniłam do hydraulika, pierwszego, który objawił się w sobotnim wybawieniu. Odebrała pani przyjmująca zgłoszenia. Po odgłosie oddającym zdziwienie i zmartwienie zarazem, powiedziała, że przychodzi jej parę pomysłów do głowy, ale niektóre mogą być dla nas niebezpieczne...kazała wlewać nadal wrzątek i czekać. No to dobra, wizja wymiany rur zagoniła nas do czajnika. Jako, że po zetknięciu z wrzątkiem kamień miał pryskać w oczy, nakazałam Piturze, bo ona się zaofiarowała i poświęciła, wziąć sobie przykrywkę szklaną i zasłonić oczy. Z tym orężem, niczym z tarczą wkroczyła do łazienki. Poszło chyba z 6 czajników wrzątku. Ale sukces! udało się! Bez wątpienia mamy teraz najlepiej udrożnione rury, tylko jakim kosztem. Tyle nerwów, co Wisły! No i czemu zawsze my, tyle ludzi jest na świecie, a takie sytuacje muszą zdarzać się nam!? mi?! Bunt maszyn, proszę państwa. Rozkładam łopatki i czekam na kolejną abstrakcję bzorra. Do przeczytania, z pewnością - wkrótce.

1 komentarz: