poniedziałek, 28 czerwca 2010

Bzorro Praskie

Wiecie co...byłam w Pradze. I co ciekawsze - nic się nie stało! przeżyłam, cało, zdrowo, bez większych siniaków, nie zgubiłam się ni razu (za to chłopaki nadrobili na autostradzie, jak im się pomyliły zjazdy i wyjazd z ronda), nie dostałam żadnym knedlem po głowie, nie okradli mnie, bawiłam się świetnie. Darowałam sobie jednak zapoznawanie czeskiego, bo gdy drugiego dnia zamówiłam z Macu lodową kawę, to dostałam dwie late...jupi, nie ma to jak czeski szpan ;)
W każdym bądź razie będę pisać do Boga petycję, aby zamienił mnie w jakiś pomnik na Hradczanach i żebym już na zawsze mogła patrzeć na ten piękny widok, jaki się stamtąd roztacza:) tak, jestem in love. Obuch w łeb, bakcyl złapany. Chcę tam kiedy wrócić i podróżować, podróżować i jeszcze raz - podróżować.

piątek, 18 czerwca 2010

Bzorro weselne

Śluby, wesela, chlańsko i kiecki. Tak najkrócej można podsumować to, co się działo na minionym łikendzie. Oj przepraszam, zachowam poprawność: "weekendzie". Jedna z moich starych kop (w domyśle - znajomych) z pewnej dawnej paczki postanowiła sobie: "a chuj, zmienię sobie stan cywilny, co mi tam!" i jak pomyślała tak zaczęła wcielać w życie plan. Było to jakieś półtora roku temu i zwieńczenie jej działań nastąpiło 12.06. Ja, jako nieutrudzona w piciu i grillowaniu z nimi (tj., Dominika, jej przyszły obecny mąż Wojtek i nasz zaprzyjaźniony alkoholik Mrówka) zostałam określona w mailu od Domiczki, jako osoba, bez której ślubu by w ogóle nie było, więc jakże mogłam się w ogóle nie stawić na owym wydarzeniu? 35-cio stopniowe upały, maruderstwo i lenistwo nie mogło mi pozwolić na to, aby opuściła mnie taka impreza (choć Bóg mi świadkiem, że było blisko). Czwartkowy wieczór pełen był przekleństw i biegania - od szafki do szafki i tylko: co ja mam kurna wziąć ze sobą? co ja na siebie włożę? aaaaaaAAAAAA! Koniec końców kładłam się spać z torbą w pokoju, do której wrzuciłam buty w reklamówce i chyba tylko to. I dzięki Bogu..! Piątek poranny to nie jest najlepsze, co może spotkać Bzorra. Oj nie. Na 13 do pracy, bałagan, kolejka do łazienki i takie tam. Dobra, ogarniam się, biorę torbę - myślę, spakuję się, a co tam. Wrzucam więc coś do torby po czym patrzę - gad demmet! w mojej torbie coś jest! płynnego! i bynajmniej nie pachnącego...moje podejrzenia od razu padają na złośliwego kota, który ma zaszczyt (my nieco mniejszy) mieszkać z nami. Luna pierzchła niczym siwy dym na balkon, gdyż gonił ją grzmot, ponoć to był mój głos, ale mniejsza z tym. W każdym razie, w moim bagażu prawie pustym zastałam mocz (nie pytać po czym to odkryłam). Wściekłość jaka mi towarzyszyła mogłaby być porównywalna do Kateriny, która zaatakowała Nowy Orlean kilka lat temu. Do tej pory nie wiem jakim cudem udalo mi się: uprać torbę, sprawić, żeby wyschła, spakować się, wybrać sobie 7 par kolczyków za 1,50 zł od koleżanki, która z nimi do nas przyszła i jeszcze zdążyć do pracy na 13 i zrobić sobie drugie śniadanie do pracy! Dopełnieniem dnia byli ludzie, z którymi wracałam na podkarpacie. Ich punktualność jest godna podziwu. Z 20 zrobiła się nagle 21.30... Sobota zapowiadała się strasznie. Wesele, upał, czerwona kieca...(tak! nie mogłam iść w swojej czarnej, bo miała pewien minus - była CZARNA, a na zewnątrz tylko jakiś trzydziestopięcio stopniowy upał). Dlatego siła wyższa (w tym przypadku atmosfera + mama i siostra), zmusiły mnie delikatnie do wystąpienia w sukience o barwie niemal krwistej. Czułam się w niej okropnie, nie mówiąc o moich wałeczkach tłuszczu widocznych gołym okiem dla ślepego bez okularów. No ale cóż. Makijaż mi spłynął zanim wyszłam na dobre z domu, ale czym jest puder na pyszczku wie ten, kto go używa ;) Na ślub pojechałam z siostrą i jej partnerem, z którym potem urwała się na inne wesele. Gdy podjechaliśmy pod kościół już wiedziałam, że wszyscy dawno zajęli miejsca w ławkach i chyba jesteśmy spóźnieni. Dlatego po cichu otwarłam i drzwi i na palcach zaczęłam iść po dywaniku gdzieś na tył, na co moja siostra wypruła do przodu i mówi: chodźmy dalej! I usiedliśmy w czwartej ławce, przed nami nikt...ksiądz jedynie bacznie zezował w naszym kierunku, zupełnie jakby mnie dawno nie widział w kościele..no fakt, tak jakby trochę już tam nie mieszkam (w domu, nie w kościele), więc pewnie chodziło mu o to, ale w myślach już pewnie jechał po mnie jako po jawnogrzesznicy. Mniejsza z tym, wisienka na torcie miała dopiero nastąpić, a do jej premiery los odmierzał już czas - o czym ja jeszcze nie wiedziałam. Wesele przebiegało rutynowo, dlatego też, pominę niektóre jego aspekty takie jak pierwszy taniec, tort, picie, jedzenie, etc - standard. Godzina zero wybiła jakoś ok 21, kiedy to postanowiłam się przebrać w swoją wspomnianą wcześniej czarną kiecę. Porwałam ze sobą kobity, co by sobie poprawiły urodę. I tak oto narzuciłam sobie sukienkę i chciałam zapiąć zamek (umiejscowiony z boku) i tak go ciągnę do góry i nagle ni w tą, ni w tamtą - zaciął się. Szarpnęłam więc nieco mocniej i nagle pod zamkiem zaczął się rozpinać. Spanikowana zawołałam Bajdę, moją wybawicielkę od lat. Ta wkroczyła do akcji i zaczęła kombinować. Pewnie by uratowała sytuację, ale, że jest superbohaterką musiała pędzić do panny młodej - zarazem swej siostry - gdyż ta ją zawołała nie patrząc na nic. Znów zostałam sama, zaczęłam więc kombinować i wykombinowałam tyle, że urwałam suwak...oblewały mnie jakieś milionowe poty, gdy wtem zjawiła się Dżolka i znów próbowała coś zrobić. Oczywiście nic. Następnie Piotruś, mąż Bajdy też wiele nie nadziałał. Wróciła Bajda i wszyscy staliśmy w tym wąskim kiblu, wszyscy umiejscowieni pod moją lewą pachą, zajmujący się zamkiem. Mówiłam już, że był upał, prawda? Makijaż mi chyba spłynął do stóp. W pewnym momencie padły słowa, które sama wypowiedziałam w myślach już dawno - nie ruszy. Zaczęłam wołać o nożyczki, żeby tylko to rozciąć, bo zamek zaciął się w tak niefortunnym miejscu, że nie mogłam zdjąć sukienki ani dołem ani górą. Wtem Piotruś złapał za dwie strony zamku, spytał:mogę? ja z poważną miną kiwnęłam głową, że tak. I stało się. "Traaachhhhh". I zamek poszedł, a ja musiałam wskoczyć powrotnie w czerwoną sukienkę... A tak lubiłam tę czarną, gad demmet! i co teraz? dupa, czyli nic. Wesele ciągnęło się sympatycznie, przyzwoicie i pozytywnie. Nawet miałam jednego "zalecacza", ale był to teść koleżanki, więc error. Jedno wiem, mam dość wesel na najbliższy rok i Bogu dzięki, że następne dopiero w kwietniu i wrześniu 2011. Do tej pory uzbieram sił :) I aż strach myśleć, jakie wtedy będę miała przygody...

czwartek, 17 czerwca 2010

urodzona w za dużych kapciach

Oto ja! Bzorro walczące dzielnie z codziennością, kontenerami i kantami mebli, które wprost łaszą się do moich części ciała i zostawiają radosne gromadki siniaków. Od dziś będę prowadzić ten jakże specyficzny codziennik mieszczący moje wpadki, wtopy, urazy, siniaki, wypadki i przypadki. Będzie wesoło, będzie nostalgicznie, będzie nudno. Ale jedno jest pewne - będzie Bzorrrrooooo, yeah!