środa, 21 lipca 2010

wsi spokojna, wsi wesoła - czyli jak Bzorro przyciąga kataklizmy

Ahoj tam na morzach i oceanach! czy Wasze łódki cumują głęboko i mocno? bo oto zbliża się kolejny sztorm, gdyż Bzorro dzielnie kroczy przez życie i nawet wychodzi z domu! a wtedy to już słychać przewracające się drzewa i takie tam (dobra, sama nie wiem, co ma drzewo do morza i wody, ale nieważne).
Ja jak to ja - bez perypetii się nie obędzie. Dlatego też jakieś niecałe dwa tygodnie temu wybrałam się do domu. Aura znów nie sprzyjała i miałam olbrzymią ochotę stchórzyć i najlepiej zamieszkać w jakimś hipermarkecie na dziale mrożonek (ciekawe, czy by zauważyli, jakbym zaczęła udawać jakąś rybę, może flądrę? inne propozycje chętnie przyjmę, gdyż leci druga fala upałów, a kreatywnym trzeba być!). Nie sprzyjały też inne rzeczy, typu: pks, pkp i inne środki lokomocji. Z chęcią bym się przetransportowała tak po prostu, ale jak się nie da, to się nie da. Wobec tego pozostał mi pks, na który musiałam wybiec wcześniej z pracy (wielkie podziękowania dla wspaniałych kierowników multi i muzy/filmu, którzy i tak pewnie nawet ich nie zobaczą, ha!). Zapłaciłam astronomiczną cenę 27 zł za bilet i wsiadłam do autobusu z prawie klimatyzacją. Prawie oznacza, że nie spłynęłam i przeżyłam ten niemal 3godzinny kurs. Jednakże i tak miałam wrażenie, że kleję się do wszystkiego, do siedzenia, do oparcia, do zasłon w oknach, nawet sama do siebie bym się przykleiła, gdyby się dało. Ale pal sześć. Jakimś cudem dotarłam, z pęcherzem przyklejonym już chyba do przepony. Mieli po mnie wyjechać rodzice, ale tradycyjnie się spóźnili, gdyż była kolejka na CPNie. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że po tym jak wsiadłam do samochodu, to ów sprzęt uparł się, że mnie nie zawiezie! no nie odpali i już. Po prostu się zepsuł! Było coś przed 19 i silnik krztusił się, dusił i zdychał wielokrotnie. Zaczęliśmy główkować, kto może po nas przyjechać i sholować auto? Siostra gdzieś nad wodą z kuzynką, brat na imprezie od soboty, cała reszta ludzi, którzy mogliby, ale niekoniecznie, raczej robili coś ciekawszego niż siedzenie przy telefonie w niedzielne popołudnie. Dobijała juz 19.20, czyli pora na autobus do domu. I właśnie wtedy oddzwoniła ciotka, i umówili się, że przyjedzie po nich (auto i rodziców) mój chrzestny. Ja odjechałam w siną dal znów pksem z pęcherzem gdzieś w okolicach oczu. Uwolnienie go było doprawdy cudem i czynnością długotrwałą. Ale to inna bajka, mniej ciekawa ;) Po godzinie dotarli z cieniaczkiem i kuzynem gratis, którego nie widziałam od dawna - nawet ma prawo jazdy już! pełnoletni jest! jak to możliwe?! Ale wracając do sielskiej opowieści:

Czas w Jadachach mijał trybem względnie spokojnym i mdłym chwilami. Pielęgnowałam przyjaźnie i więzy rodzinne, w związku z czym, dnia drugiego wybrałam się z siostrą do naszej cioteczki i jej córek i dzieci tychże córek. Jako, że mieszkają one w dziurze bardzo niedostępnej, czekała nas wyprawa iście hobbicka. Ówspółcześniona, ale dosyć tolkienowska. Wyruszyłyśmy autostopem, co szło dosyć szybko i zgrabnie. Zatrzymał się nam względnie błyskotliwy samochód z kierowcą, który wolał opływać w sosie potliwym, niż włączyć klimatyzację, którą zdecydowanie posiadał. Ale dobrze, to jego wybór ;) Wysadził nas w pół drogi, gdyż musiałyśmy odbić w inną ulicę. Wysiadając trzasnęłam jak to zawsze ja drzwiami i wtem usłyszałam dziwny wrzask. Odwracam się, a tu palec mojej siostry został przytrzaśnięty przez te właśnie drzwi. Rzuciłam się ją ratować. No bo litości, jak można zamykać przednie drzwi w sposób taki, że tylnie jej przycinają palec?!?!?! bez wątpienia ona też powinna zacząć opisywać swoje perypetie, z pewnością pobiłaby mnie na niewiemco. Godzinę później dowiemy się, że Aga zostawiła garnek na ogniu i omal nie spaliła domu. Ale wcześniej wędrowałyśmy dzielnie w upale do cioteczki i jechałyśmy jeszcze dwoma autami. Przypominam, były upały blisko 40stopniowe. Asfalt topił się nam pod stopami, siostrze puchła ręka, a ja grzęzłam w wyrzutach sumienia. Sama wizyta była niezwykle sympatyczna i pozytywna. Siostra topiła palec jak Titanica, w kubku z zimną wodą, zdążyła nawet dzieci pobawić. I obyło się bez ofiar śmiertelnych, co jest wykwintnym sukcesem.
Następnego dnia przyszło mi wracać w piękne krakowskie strony, gdyż zatęsknił za mną i moimi płucami smog. No i praca, wiadomo. Moja limuzyna wyruszała o 8.40 z dworca PKS w Tarnobrzegu. Magiczne 10km z Jadachów stanowiły dla mnie niewiadomą, gdyż cieniaczek nadal kwilił i odpalić nie chciał. Starszy brat wyraził swoją troskę stwierdzeniem, że zawiezie mnie przed pracą o 7 i będę sobie czekać. Na marudzenie, że z tyloma tobołami się nawet wysikać nie pójdę stwierdził: to zawiozę Ciebie i Agnieszkę. Trwał w tym uparcie - bo skoro siostra potrafi spalić garnek, to auto też jej ulegnie. Fajnie, co nie? Dobra, skapitulowałam po jakichś godzinach marudzenia i pogodziłam się z tym, że ruszę okazją. Tak też się stało. Siostra pomogła mi nieć torby do miejsca, gdzie się łapie potocznego autostopa. Szybko coś mi się zatrzymało i ucieszona, że zdążę wsiadłam do auta.
Nie, to nie był zboczeniec.
Bardzo sympatycznie nam się rozmawiało do momentu, kiedy na 2 km przed miastem okazało się, że jest oberwanie chmury. A ja nie mam parasola. Musiałam mieć naprawdę przerażoną minę, gdyż facet zaczął ze mnie żartować, że będę miss mokrego podkoszulka. Z premedytacją wysadził mnie na skrzyżowaniu tuż obok Dworca PKS. Raptem 150 m. 150 metrów ulewnego deszczu, do tego czerwone światło na przejściu. Zrezygnowana człapałam już w tym deszczu i miałam ochotę wrócić się do domu i wziąć urlop na żądanie. Ale nie! to nie byłoby w stylu pracoholika Bzorra. Wobec czego wpadłam do pekaesowego kibelka, gdzie dla odmiany rządził dziadek klozetowy (nie obyło się bez żartów) i tam w trybie natychmiastowym przebrałam się i rozczesałam włosy (woda z nich kapała jak po wyjściu spod prysznica). Żarty leciały nadal. Niezłomnie wpakowałam mokre rzeczy do reklamówki, wrzuciłam do torby i poszłam oczekiwać na limuzynę. Niestety, szału nie było. Rozklekotany autobusik miał dziwny wentylator zamiast klimy. Owy wentylator napędzał pewien silniczek, który wytwarzał ciepło w pobliżu jego obecności. Oczywiście ja usiadłam przy tym silniczku... i w ten sposób całą drogę czułam magiczne ciepło. Jako, że autobus miał zepsute bagażniki, nie tylko ja to czułam. Jedzonko od mamity śpiące sobie spokojnie w torbie również. Nie pamiętam kiedy ostatnio się tyle w myślach ozłościłam. No cała ja. Jedyne co mnie zdziwiło, to fakt, że gdy wysiadłam na RDA w Krakowie, to miałam nadal mokre majtki - nie, nie zsikałam się. Deszcz mnie tak zlał w TBG, że wsiadłam jeszcze niezupełnie sucha. Za drogą nie wyschłam, gdyż było tak gorąco, że zaczęłam się topić. Tak mniemam.
Nienawidzę PKSów. Nienawidzę upałów. Nienawidzę ludzkich zapachów w lipcu. Brr, kończę te przykre tematy. Przejdźmy do czegoś przyjemniejszego - 13.08 jadę do domu na 2 tygodnie urlopu. Dodam, że piątek wypada 13ego... czekajcie na wpis. Coś czuję, że będzie ciekawie.
Z tego miejsca Luna mówi: miaaaaauuuuuuuu i skacze przed monitorem. Może ktoś chce kota?

czwartek, 15 lipca 2010

Bzorro i Pitur kontra kret, czyli jak popełnić błąd w bezbłędnych sytuacjach.

W życiu każdego człowieka zdarzają się chwile pełne emocji, mrożące krew w żyłach i otwierające nasze usta na szerokość (zależną od szczęki) kilku cm, czy też mm. Opad kopary, przyjmijmy takową kolokwialną nazwę, przytrafia się częściej, niż możemy sobie to wyobrazić. Pająk nad łóżkiem, śmietnik pod oknem, zdechły szczur pływający w toalecie (ja nie wiem, ale komuś na pewno się zdarzyło), gąsienice w zupce chińskiej, czy też wreszcie utrapienie biednych - zatkany odpływ w wannie. Żarówka nad głową i dzwoneczek podpowiada wtedy: "czas na kreeeta!". Kret, zwierzę gospodarcze, proste w obsłudze. Tak się przynajmniej wydaje. Gorzej, kiedy biorą się za wykonanie tej czynności osoby nieco nadpobudliwe i lubiące przesadzać. Tak, oto my. Ja i moja współlokatorka. Chaos i patos zmieszany z salwami śmiechu. Nasze domostwo obfituje w wiele drobnych wad i awarii. Od jakiegoś czasu woda irytująco wolno spływała w wannie, więc chcąc zażegnać ów problem postanowiłyśmy kupić nowe zwierzątko. Kreta! Na początek przybrał formę oswajania z nowym środowiskiem - po powrocie z Zakopca (naszym, nie kreta przecie) nadal zajmował swoje wcześniejsze miejsce, a żaden z lokatorów (a na placu boju pozostał jeden) nie zainteresował się nowym domownikiem. No to dobra, skoro tak, to my się za to weźmiemy! Pitur od razu wstawiła pranie, po czym złapała za kreta, nasypała go trochę w odpływ, po czym zakręciwszy stwierdziła, że co tam - doda jeszcze trochę. Jak pomyślała, tak też zrobiła. Wlała czajnik wrzątku i sprawę pozostała w toku. W międzyczasie obejrzałyśmy zdjęcia, ganiałyśmy obcego nam kota po NASZYM mieszkaniu, który jeszcze na nas fukał (ach ta Luna, jej faceci chyba za nami nie przepadają) i poskładałyśmy pranie. Rutyna, codzienność i takie tam. Nie spodziewałyśmy się, że tok nie będzie tokiem powszednim, wręcz przeciwnie. Kiedy wkroczyłam do łazienki z dywanikami, coś postanowiło ową rutynę złamać...spojrzałam mimowolnie do wanny, a tam...woda. Pomyślałam sobie, no okey. Woda. Trybiki w mojej głowie nie działały zbyt sprawnie, coś dzwoniło, ale jeszcze nie wiedziałam, jaki to kościół. Po chwili nagle mnie olśniło: do jasnej anielki, woda nie spływa! Pełna paniki wpadłam do kuchni i tonem śmiertelnej powagi (ponoć ze swoją idiotyczną miną) powiedziałam: Sylwia, woda stoi w wannie. Pitur wpadła dzielnie do łazienki, złapała za prysznic i zaczęła spłukiwać wannę. Jak można było się spodziewać, wiele się nie zmieniło! ach tak, przybyło wody, bo przecież odpływ, heloł!!! zatkany jakąś dziwną białą konsystencją. W szufladzie z tzw pierdołami znalazłam pałeczki do chińskiego żarcia i nim postanowiłam udrożnić przepływ. Nie spodziewałam się jednak, że to coś będzie twarde jak kamień! Aaaaa!!!! co teraz, gad demmet!
- Co teraz? co zrobimy?! - spytała pełnym przejęcia głosem Pitur
-Wygoogluj to..-odpowiedziałam, gdyż była to jedyna czynna o tej porze, w sobotę, krynica wiedzy. Ja zajęłam się wylewaniem wody z wanny. Jak ta idiotka wylewałam wodę szklanką, ponieważ bałam się, że żrący kret sobie w niej pływa i mi palce poodgryza, więc zajęło mi to trochę. Na szczęście tak się skupiłam na tym, że nie wpadłam w panikę i nie do końca przyjęłam do wiadomości to, co mi podpowiedział Pitur! że można to rozpuścić jedynie kwasem solnym...dobra, a mamy taki?! Pitur na to: "zrobi się!". Po kolejnych kilku szklankach wody wpadła i powiedziała: "...ale to może wybuchnąć". No ładnie, wysadzimy łazienkę i przy okazji siebie. Czemu nam się to zdarza!? Dopadłam kompa i znalazłam forum, które wyklinam do dziś: jedynym wyjściem jest mechaniczne usunięcie rury na odcinku zastygłego kreta. Przyczyna: za duża ilość kreta. Zwierzę przeklęte! nigdy więcej w naszych murach! W rozpaczy zadzwoniłam do hydraulika, pierwszego, który objawił się w sobotnim wybawieniu. Odebrała pani przyjmująca zgłoszenia. Po odgłosie oddającym zdziwienie i zmartwienie zarazem, powiedziała, że przychodzi jej parę pomysłów do głowy, ale niektóre mogą być dla nas niebezpieczne...kazała wlewać nadal wrzątek i czekać. No to dobra, wizja wymiany rur zagoniła nas do czajnika. Jako, że po zetknięciu z wrzątkiem kamień miał pryskać w oczy, nakazałam Piturze, bo ona się zaofiarowała i poświęciła, wziąć sobie przykrywkę szklaną i zasłonić oczy. Z tym orężem, niczym z tarczą wkroczyła do łazienki. Poszło chyba z 6 czajników wrzątku. Ale sukces! udało się! Bez wątpienia mamy teraz najlepiej udrożnione rury, tylko jakim kosztem. Tyle nerwów, co Wisły! No i czemu zawsze my, tyle ludzi jest na świecie, a takie sytuacje muszą zdarzać się nam!? mi?! Bunt maszyn, proszę państwa. Rozkładam łopatki i czekam na kolejną abstrakcję bzorra. Do przeczytania, z pewnością - wkrótce.