środa, 10 listopada 2010

bzorro empikowe part II, nieostatnie bankowo

oto kilka historyjek wprost z krainy przeklętej sprzedaży, lub jak mawia Serosław: ze świątyni handlu detalicznego!
jako, że jutro ustawowo wszystko jest zamknięte, ludzie postanowili zrobić zapasy do schronu na owy, zapowiedziany przecież, koniec świata. Stąd szaleńcze tłumy objawiły się naszym oczom praktycznie od rana. No i miałam dziś 9 przemiłych godzin i jeszcze do tego tylko 5,3h snu, co dla mnie jest za mało na taką pracę. I tak oto, parę krótkich epizodów.

- dzień dobry, może w czymś pomóc?
- szukam rockmanna - odpowiedziała miła klientka, w wieku ok. 40 lat. Bez problemu zaprowadziłam ją do dostawki, na której znajdowało się jakieś 100 szt owej książki, po czym pani mówi:
-uuu, szkoda, że taka droga, no ale dobrze, biorę ją
-a dać pani siateczkę? - spytałam automatycznie, klientka popatrzyła na mnie nieco dziwnie, po czym się poprawiłam - znaczy się, pomóc w czymś jeszcze???!!

Klienci przy regale z książkami z działu hobby. Przeglądali jakiś album, nawet nie pamiętam jaki, ani nie pamiętam czego tyczyła się moja pomoc. Oddając książkę, po udzieleniu właściwej odpowiedzi powiedziałam: "można wziąć kartę"....i znów automat kasowy. mózg mi chyba obumiera.


Dokładałam jakieś płyty na regał i zrobiłam automatycznie krok do tyłu. Kątem oka zobaczyłam długie włosy i makijaż: przepraszam panią! pana? yyy przepraszam pana!
i zwiałam.

Mój kierownik rozmawia z Serosławem (moim szefem sekcji): Karolina dziś rano bardzo ciężko pracowała. na co ja wcięłam się w rozmowę: "nieprawda! wcale nie!". Ich miny doprawdy były bezcenne. A prawda jest taka, że miałam wrażenie, że wszystko robię w spowolnionym tempie i wszyscy to widzą i myślałam, że kierownik se żartuje...

Rozmawiam w info z kierownikiem, tuż po powrocie z saturna, gdzie dotowarowałam nasz sklep (no comment!). jako, że się przebrałam, zmieniłam też obuwie na nieco inne, w którym dawno nie chodziłam i przyniosłam po upraniu mokre i zawinęłam w reklamówce i się mu lekko zaśmierdło. No i było czuć. I rozmawiam, rozmawiam i w pewnym momencie: Boże, jak mi buty śmierdzą!. na co kierownik: no tak czułem, ale nie wiedziałem, czy to Ty, czy ktoś inny!

potem spotkanie z Sylwią pod psychologią:
- ale mi buty śmierdzą
- a ja myślałam, że to wykładzina!
no i poszłam definitywnie je przebrać na kozaki...


life is funny. zwłaszcza w takim miejscu. grunt, to widzieć plusy :)

poniedziałek, 8 listopada 2010

bzorro i praca

mamy w pracy pewne stanowisko, które zwie się dyrygentem. każdy z nas obejmuje je codziennie, bądź w wyznaczonych dniach. z czerwoną smyczą na szyi, chodzimy po salonie i zagadujemy ludzi, czy w czymś pomóc. musimy to robić, bo za to jesteśmy oceniani. Nic innego nam wtedy robić nie wolno. i tak oto dziś:
- dzień dobry, może w czymś pomóc?
- pomóc? niee, mi już nie można pomóc

los człowieka, tylko on może nas tak dobić